|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8720
Przeczytał: 2 tematy
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 0:22, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
A to ciekawa propozycja. Może Sage do niej dołączy... choć raczej nie, szybciej dołączy do rodzinnego medycznego interesu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
 |
Senszen
Moderator artystyczny
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6542
Przeczytał: 6 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 0:27, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
W praca w kawiarni wydaje się być spokojniejsza, wiec może Sage by miała ochotę na odmianę? Z drugiej strony, miałaby ten sam problem, co Alice Paul i Rory przecież są zapracowani w szpitalu...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8720
Przeczytał: 2 tematy
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 0:30, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
Tylko, gdzie niby Alice miałaby otworzyć tę kawiarnię? W VC czy w Baltimore?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Senszen
Moderator artystyczny
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6542
Przeczytał: 6 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 0:35, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
No cóż... to zależy od wielu czynników. Na razie to nie ma co się rozpędzać. Mamy dwoje lekarzy, z których jeden jest wyraźnie niezdrów. Trzeci lekarz jeszcze... w sumie to co robi Mary Lou?
Więc, na razie trzeba doprowadzić do porządku Rory'ego. A potem się zastanowić, gdzie oni się ulokują. Gdyby mieli wracać do Baltimore, to trzeba by było unieszkodliwić Potempę
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8720
Przeczytał: 2 tematy
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 0:40, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
Mary Lou na razie jest w Londynie, a Potempa mógłby sam się unieszkodliwić.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Senszen
Moderator artystyczny
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6542
Przeczytał: 6 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 0:42, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
Za dużo kalomelu? Czy też nadepnął komuś za bardzo na odcisk?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8720
Przeczytał: 2 tematy
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 0:45, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
Może jedno i drugie.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Senszen
Moderator artystyczny
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6542
Przeczytał: 6 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 0:48, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
Z takim charakterem i nastawieniem, to on dość szybko mógł wpaść w jakieś kłopoty. Odnoszę wrażenie, że jak tylko wyjechał z NY, to Reginald odetchnął z ulgą
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8720
Przeczytał: 2 tematy
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 0:56, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
Pewnie tak. Potempa to jednak wyjątkowy okaz.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Senszen
Moderator artystyczny
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6542
Przeczytał: 6 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 0:58, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
A z wiekiem, jego wyjątkowość na pewno tylko się uwydatniała
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8720
Przeczytał: 2 tematy
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 1:03, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
To więcej niż pewne, wszak Potempa jest wybitny inaczej.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Senszen
Moderator artystyczny
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6542
Przeczytał: 6 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 1:07, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
Ileż to wybitnych jednostek nam się przewinęło i to wybitnych na różne sposoby
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8720
Przeczytał: 2 tematy
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 1:09, 19 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
To prawda. Trochę się ich pojawiło, choćby rodzinka Mary Lou.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8720
Przeczytał: 2 tematy
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 13:56, 21 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
Wiem, że powinno być miło i radośnie, wszak to pierwszy dzień wiosny, ale wyszło, jak wyszło... mam nadzieję, że ten fragment ma sens...
56.
Gdy Paul McCoy wszedł do gabinetu przywitała go cisza. Pielęgniarka najpewniej musiała być na piętrze w pokoju pacjenta. McCoy usiadł przy biurku, na którym leżały jakiś dokumenty. Okazało się, że była to karta choroby Riana Wilkinsa, lat jedenaście. Wynikało z niej, że rodzice chłopca, Cecile i John Wilkinsowie przywieźli syna z ciężkimi objawami anginy. W opisie, sporządzonym równym, czytelnym pismem Rory’ego znalazły się wszystkie dane dotyczące stanu pacjenta, w tym przebieg zabiegu usunięcia nacieków ropnych z migdałków dziecka oraz wdrożone leki i zalecenia dla pielęgniarki. Paul uśmiechnął się i pomyślał z czułością o wychowanku. Rory, jak zwykle wykazał się dokładnością w działaniu i skrupulatnym udokumentowaniem przypadku małego pacjenta. Paul sam by tego lepiej nie zrobił. Jeszcze chwilę przeglądał kartę Riana, po czym odłożył ją na brzeg biurka i przysunął do siebie księgę wizyt. Tu też wpisy zostały zrobione niezwykle skrupulatnie. McCoy’owi nie pozostało nic innego, jak iść do pacjenta i sprawdzić jego stan. Westchnął przy ty, bo jakoś nie miał ochoty na kontakt z matką dziecka. Wiedział jednak, że to nieuniknione. Pomyślał, że im szybciej to nastąpi tym lepiej. Miał właśnie zamiar wstać z krzesła, gdy niespodziewanie w progu jego gabinetu pojawiła się kobieta. Paul od razu wiedział kim ona jest i niemal od razu poczuł do niej antypatię.
- Och, przepraszam – powiedziała wyraźnie zaskoczona – pan to zapewne doktor McCoy.
- W rzeczy samej – odparł Paul nie mając zamiaru wstać na powitanie kobiety. Za to uważnie zaczął jej się przyglądać. Pani Cecile Wilkins była bardzo ładną kobietą. To po niej Rory przejął urodę. Podobieństwo było wręcz uderzające. – W czym mogę pani pomóc? – spytał siląc się na grzeczność.
- Szukam panny Midler. Chciałam ją o coś zapytać.
- Myślałem, że jest na górze – odparł. - Jak pani widzi nie ma tu jej, ale proszę pytać, może pani w czymś pomogę.
- Nie, nie. Nie chcę przeszkadzać. Pójdę do syna – odparła, nie patrząc na Paula.
- Proszę zaczekać – rzekł stanowczo. - Wiem kim pani jest. Myślę, że powinniśmy porozmawiać.
- Nie rozumiem, o co panu chodzi.
- A ja jestem pewien, że pani doskonale wie.
- Chodzi o mojego syna?
- Owszem. Proszę usiąść – wskazał krzesło i dodał: - coś blado pani wygląda. Nie chciałbym, żeby pani kolejny raz zemdlała. A przy okazji często się to pani zdarza?
- Nie. Skąd pan wie o moim omdleniu? – spytała, siadając na brzegu krzesła stojącym naprzeciw biurka.
- Pani syn mi powiedział.
- Rian? To niemożliwe – kobieta przecząco pokręciła głową.
- Oczywiście, że to niemożliwie, zwłaszcza, że jeszcze go nie poznałem. Mówię o Rory’m… Rory’m Rehnie. Z tego, co wiem to pani starszy syn.
- Syn… - Cecile, o ile to możliwe, pobladła jeszcze bardziej. – Nie wiem do czego pan zmierza. Przepraszam, ale muszę iść do synka. Może się obudzić. A zresztą zaraz wróci mój mąż – kobieta poderwała się z krzesła z zamiarem opuszczenia gabinetu.
- Pani Wilkins, ta rozmowa i tak pani nie ominie. Proszę mi wierzyć, to w pani dobrze pojętym interesie. Chyba, że życzy sobie pani, aby małżonek był świadkiem naszej rozmowy.
- Ja… ja… zaraz… dlaczego mam rozmawiać z panem o mojej przeszłości? Niby, jakim prawem chce mnie pan przepytywać? – żachnęła się kobieta.
- Jakim prawem? Prawem ojca – odparł dumnie Paul, a jego wzrok był zimny, jak stal.
- Ojca? – szepnęła, nie kryjąc zaskoczenia, Cecile.
- Zdziwiona? – zagadnął z satysfakcją w głosie McCoy. – Tak, jestem adopcyjnym ojcem Rory’ego i kocham go, jak własnego syna. Nie pozwolę nikomu go skrzywdzić, a zwłaszcza pani.
- Nie mam takiego zamiaru. Jak pan może… - Cecile, bliska płaczu, przyłożyła prawą dłoń do ust.
- Och, doprawdy, proszę sobie darować te łzy – odparł zdegustowany. – To jak? Czekamy na pani męża, czy jednak porozmawiamy?
Odpowiedziała mu cisza. Matka Rory’ego, czując, że znalazła się w potrzasku, ciężko opadła na krzesło. Pochyliła głowę i jakby skurczyła się w sobie. Paul ze zniecierpliwieniem wzruszył ramionami. Gdyby nie świadomość, jaką krzywdę wyrządziła Rory’emu może nawet by jej współczuł.
- Pan nie rozumie, mój mąż o niczym nie wie. Nie wie, że ja...
- Że miała pani dziecko, które porzuciła na pastwę losu.
- To nie tak – szepnęła.
- A jak? Proszę mi wytłumaczyć, bo, wybaczy pani, nie rozumiem.
- Byłam bardzo młoda, gdy wyszłam za mąż za Benjamina Rehna. Miałam zaledwie piętnaście lat, a szesnaście, gdy urodziłam… - tu Cecile zawiesiła głos i po chwili cicho dokończyła: - Rory’ego.
- Cóż, wiele kobiet bardzo młodo zawiera małżeństwo – zauważył Paul i kpiąco dodał: - chyba w związku z tym nie oczekuje pani ode mnie współczucia.
- Widzę, że będę musiała opowiedzieć panu moją historię od samego początku.
- Tak byłoby najlepiej – przyznał Paul.
- Mieszkaliśmy z rodzicami w Burlington w stanie Maine. Mój ojciec pochodził z Kanady i był wziętym stolarzem. Robił piękne meble. Podobno całkiem nieźle nam się powodziło. Tak przynajmniej mówiła matka. Ja tego nie pamiętam, bo ojciec zmarł gdy miałam trzy lata. Matka wkrótce ponownie wyszła za mąż, za przyjaciela ojca. Ojczym początkowo dbał o nas. Był dobry dla mnie i dla mamy. Jednak uległo to zmianie, gdy okazało się, że nie doczeka się upragnionego potomka. Zaczął pić, a wtedy bił mamę i mnie. Błagałam ją, żebyśmy od niego uciekły, ale ona nie chciała. Nie wiem, czy bała się, że same sobie nie poradzimy, czy może, tak, jak twierdziła, po prostu go kochała. Gdy miałam piętnaście lat w mieście wybuchła epidemia grypy i moja matka umarła. Już na następny dzień po jej pogrzebie ojczym zaczął dobierać się do mnie. – Cecile na moment przerwała swoją opowieść i zamknęła oczy. Spod powiek spłynęły jej łzy.
- Skrzywdził panią? – spytał cicho Paul.
- Nie. Był zbyt pijany. Gdy usnął spakowałam trochę swoich rzeczy, zabrałam mu sto dolarów i uciekłam do ciotki Laury, która tak naprawdę była znajomą mojej matki. Powiedziałam jej, co mnie spotkało. Zgodziła się mnie ukryć, ale tylko na kilka dni, bo było pewne, że ojczym, jak wytrzeźwieje, to zacznie mnie szukać. Któregoś dnia ciotka Laura przyniosła gazetę. Była w niej rubryka o nazwie „korespondencje narzeczone”. Wie pan, doktorze co to znaczy?
- Tak. Był czas, że tu na Dzikim Zachodzie brakowało kobiet i mężczyźni w poszukiwaniu żon dawali do gazet ogłoszenia matrymonialne. To była swoista ruletka. Nigdy nie wiadomo było na kogo się trafi.
- To działało w obie strony. Kobiety też szukały w taki właśnie sposób swoich połówek. W tej gazecie, przyniesionej przez ciotkę było naprawdę dużo ogłoszeń. Powiedziała, że jeśli chcę uwolnić się od ojczyma, to muszę wyjść za mąż i jak najszybciej wyjechać z Burlington. Tak mnie przekonywała, że w końcu pomyślałam, czemu nie. Ciotka wybrała mi niejakiego Benjamina Rehna z Nevady. Powiedziała, że ktoś o takim imieniu i nazwisku nie może być złym człowiekiem. Zajęła się wszystkim i nawet nie spostrzegałam się, jak już byłam w drodze do zupełnie mi nieznanego narzeczonego. Teraz wiem, że to było jakieś szaleństwo. Nie miałam pojęcia do kogo jadę, ale w gruncie rzeczy nie trafiłam aż tak źle. Benjamin wraz z ojcem i młodszym bratem mieli farmę, tu, niedaleko Virginia City. Po śmierci pani Rehn brakowało im kobiecej ręki, dlatego Benjamin postanowił, jak najszybciej się ożenić. Gdy przyjechałam był zaskoczony moim wiekiem. Miał wątpliwości, czy powinien się ze mną żenić, ale w końcu zostałam jego żoną. Benjamin okazał się być dobrym mężem. Był starszy ode mnie o dziesięć lat. Gdy urodził się Rory szalał z radości. Bardzo go kochał, a Rory odwdzięczał mu się tym samym. Był takim pięknym dzieckiem. – Cecile przerwała i uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Po chwili podjęła opowieść: - moje małżeństwo z Benjaminem od początku było dziwne. Wszystkiego musiał mnie uczyć… gotowania, prania, dbania o dziecko i dom. Starałam się, jak mogłam, ale nie byłam zbyt dobrą gospodynią. Ojciec Benjamina był chory. Miał jakieś problemy z głową. Czasami w ogóle nie można było się z nim dogadać. Zamykał się w sobie, ale w gruncie rzeczy był łagodnym człowiekiem. Mnie tolerował, choć bywał opryskliwy. Za to Rory’ego ubóstwiał. Brat Benjamina napawał mnie grozą. Bałam się go. On o tym wiedział i wręcz się tym napawał. Był nieobliczalny, agresywny, ciągle wpadał w furię i prowokował innych do awantur, tak jakby szukał śmierci. W końcu ją znalazł. Zastrzelił go syn właściciela Ponderosy. Po śmierci brata mój mąż się zmienił. Przestało mu na czymkolwiek zależeć. Może gdybym go kochała to zorientowałabym się, że coś złego się z nim dzieje. Ale ja go nie kochałam, lubiłam, ale nie kochałam. Gdy tak dziwnie zaczął się zachowywać, ludzie mówili, że popadał w obłęd. Wkrótce powiesił się. Wie pan, że Rory go znalazł?
- Tak.
- Po śmierci Benjamina próbowałam, naprawdę próbowałam być dobrą matką i synową, ale nie dałam rady. Teść coraz bardziej popadał w te swoje dziwne stany, a Rory… Rory oddalał się ode mnie. Zajmował się dziadkiem, pielęgnował go, karmił, a ja coraz bardziej czułam się zbędna. Kiedyś jedna sąsiadka zapytała mnie, czy nie boję się żyć z wariatami pod jednym dachem. Powiedziała, że cała rodzina Rehnów to szaleńcy. Rory też. Nazwała mojego syna wariatem, a ja nie stanęłam w jego obronie. I co gorsze, tak właśnie o nim myślałam. – Cecile rozpłakała się. Paul nic nie mówiąc, podał jej chustkę do nosa. Gdy trochę się uspokoiła, powiedziała: - któregoś dnia miałam wszystkiego serdecznie dosyć i uciekłam. Chciałam żyć, jak inni ludzie, przestać się martwić o każdy dzień i zacząć wreszcie normalnie żyć… Czułam, że jeszcze trochę, a sama popadnę w obłęd. Wszytko mnie przerażało. Zaczęłam bać się własnego syna. Wydawał mi się taki dziwny, niedostępny, obcy. Dbał tylko o dziadka. Ze mną nie chciał rozmawiać, a ja o to nie zabiegałam. Czasami mi się przyglądał. Ten jego wzrok aż palił. Wtedy, przebacz mi Boże, żałowałam, że w ogóle się urodził. Jakże wtedy się nienawidziłam, ale nienawidziłam również jego. Tak, porzuciłam go i uciekałam... byle dalej. Chciałam go wymazać z pamięci, ale to okazało się ponad moje siły. Nie było dnia, żeby o nim nie myślała. Wciąż go widzę, jak stoi na podwórzu i patrzy na mnie ogromnymi, smutnymi oczami. Oświadczyłam mu, że jadę po zakupy. On wiedział, że kłamię, ale nic nie powiedział, nic nie zrobił, żeby mnie zatrzymać. Pomyślałam, że Rory tego chciał… chciał, żebym zniknęła z jego życia…
- Wygodne wytłumaczenie – zauważył kąśliwie McCoy.
Cecile uśmiechnęła się smutno i pokiwała głową, tak jakby zgadzała się z uwagą Paula.
- Na początku tak to działało, potem już nie – przyznała.
- To dlaczego pani nie wróciła? Rory pani potrzebował i to bardzo.
- Nie mogłam, bałam się i najzwyczajniej w świecie nie chciałam... nie chciałam wracać i patrzeć na chorego, zdziwaczałego teścia i syna, który zachowywał się inaczej niż dzieci w jego wieku. Jeśli myśli pan, że było to z mojej strony egoistyczne, to tak. Takie właśnie było.
- Dobrze choć, że mam pani tego świadomość – zauważył Paul – ale i tak nie rozumiem, jak matka mogła zrobić coś takiego własnemu dziecku, dziecku które jej ufało i kochało bezwarunkowo.
- Ale ja… ja go nie kochałam – wyszeptała i umilkła, przerażona tym wyznaniem. McCoy z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Nie jestem w stanie tego pojąć. Dużo pani przeszła, nie przeczę, ale to co pani zrobiła Rory’emu, jak bardzo go skrzywdziła jest nie do wybaczenia.
- Myśli pan, że nie wiem? To mój krzyż i będę go niosła do końca życia – odparła drżącym głosem.
- I dobrze – zripostował McCoy tonem pozbawionym jakiegokolwiek współczucia.
- To było okrutne, co pan powiedział.
- Takie właśnie miało być. Pani również była dla Rory’ego okrutna.
- Panu naprawdę na nim zależy – stwierdziła Cecile i po raz pierwszy spojrzała Paulowi prosto w oczy.
- Tak. Rory jest wspaniałym młodym mężczyzną i genialnym lekarzem. Dwa razy ocalił mi życie. Zasłonił mnie sobą. Przyjął kulę przeznaczoną dla mnie. Żona i ja świata poza nim nie widzimy, tak jak i jego rodzeństwo.
- Pan ma więcej dzieci?
- Córkę i syna. Syn jest w podobnym wieku, co Rian.
- Ja też bardzo chciałam mieć córkę.
- Coś takiego?
- Gdy poznałam Johna, mojego męża, zakochaliśmy się w sobie. Po raz pierwszy w życiu poznałam, co znaczy kochać drugiego człowieka. Będąc z Rianem przy nadziei modliłam się, żeby to była dziewczynka, ale urodził się chłopiec. Od początku był bardzo podobny do swojego brata. Pomyślałam, że ten jego wygląd to kara za moje grzechy. I wie pan co? Pokochałam go szaleńczą, nadopiekuńczą miłością.
- Pani mąż zna prawdę?
- Wie tylko, że byłam mężatką. O Rory'm mu nie powiedziałam.
- Nie zaakceptowałby go. Może nawet by się z panią nie ożenił. Mam rację?
- Myli się pan. Nie zna pan Johna. To wspaniały, szlachetny człowiek i głęboko wierzący. Gdybym powiedziała mu o Rory’m, to już w następnej chwili jechałby po niego. Byłby mu ojcem, bardzo dobrym ojcem.
- To dlaczego pani tego nie zrobiła?
- Bo bałam się, że mnie znienawidzi, że zacznie mną pogardzać i w końcu zabierze mi Riana, i wygodni z domu. Pan nie wie, jak to jest żyć w takiej matni.
- Mam pani współczuć?
- Nie. Doskonale wiem, co zrobiłam i jakim jestem człowiekiem.
- Choć tyle – Paul westchnął i zauważył: - państwo nie mieszkacie w Virginia City.
- Nie, mieszkamy w Sacramento. Kilka dni temu przyjechaliśmy z wizytą do kuzynki Johna, mieszkającej w okolicach Placerville. Rian trochę pokasływał. Dawałam mu syrop z cebuli i napar z lipy, ale było coraz gorzej, dlatego postanowiliśmy wezwać lekarza. Okazało się, że doktor wyjechał z miasteczka w jakichś ważnych, rodzinnych sprawach i miało go nie być przez tydzień. Nie mogliśmy tak długo czekać, dlatego przyjechaliśmy tu, do Virginia City.
- Placerville to przecież Kalifornia. Bliżej nie było żadnego gabinetu lekarskiego?
- Nie wiem. Być może jakiś był.
- Dlaczego więc Virginia City? Może jednak pani wiedziała, że Rory jest lekarzem i właśnie tu pracuje.
- Zapewniam, że nie wiedziałam. Przed laty, gdy urodziłam Riana, bardzo chorowałam i wtedy pomógł mi doktor Martin…
- Martin? – McCoy ze zdziwienia uniósł brwi.
- Tak. Ocalił mi życie. Miałam nadzieję, że to samo zrobi dla mojego dziecka, ale okazało się, że nie żyje, a lekarzem jest Paul McCoy, czyli pan. Tyle tylko, że pana akurat nie było. Dlatego panna Midler sprowadziła innego lekarza, ale nie wymieniła jego nazwiska.
- A gdyby wymieniła, to co by pani zrobiła?
Cecile wyprostowała się i dumnie spojrzała na McCoy’a.
- Gdy chodzi o zdrowie i życie mojego dziecka mogę pertraktować z samym diabłem – odparła.
- Doceniam pani szczerość, dlatego też i ja będę szczery: nie chcę, żeby mój syn Rory znowu przez panią cierpiał. Życzę sobie… nie, żądam, aby z nim się pani nie kontaktowała. Niech mi pani to przysięgnie.
- Przysięgam – rzekła drżącym głosem, a w jej oczach pojawiły się łzy.
- I lepiej, żeby tej przysięgi pani dotrzymała, bo w przeciwnym razie gorzko pani tego pożałuje – ostrzegł z kamiennym spokojem McCoy.
- Nie musiał pan tego mówić. Ja nigdy nie łamię raz danego słowa.
- O, to jednak ma pani coś wspólnego z Rory’m. Aż dziwne.
- Panie doktorze, tak jak pan chciał opowiedziałam o sobie całą prawdę. Nawet mój mąż wszystkiego nie wie. Znam swoje przewiny i to doskonale. Nie musi pan więc na każdym kroku podkreślać, jaką podłą jestem matką i kobietą.
- Ma pani rację. Być może nie powinienem, tak pani traktować, ale dobro Rory’ego jest dla mnie najważniejsze i tak jak pani, poszedłby na układ z całym piekłem żeby tylko zapewnić mu spokój i szczęście.
- Z tego wynika, że i nas coś łączy – zauważyła z bladym uśmiechem Cecile. – Proszę być spokojnym. Sama z siebie nie zrobię nawet kroku w stronę Rory’ego, chyba, że on będzie tego chciał.
- Nawet wtedy pani tego nie zrobi. Rozumie pani?
- A jeśli nie?
- To po kres swego życia będzie pani żałować że mnie poznała. Czy teraz pani rozumie?
- Tak.
- To w takim razie możemy iść na górę do pani synka. Muszę sprawdzić, jaki jest jego stan.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Pią 19:18, 21 Mar 2025, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Senszen
Moderator artystyczny
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6542
Przeczytał: 6 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 14:22, 21 Mar 2025 Temat postu: |
|
|
Ależ ma.sens, jak najbardziej
Odcinek jest świetny. I ten lodowato uprzejmy McCoy cudowne
Natomiast Cecile... Trudno jej nie współczuć, na pewno życia nie miała prostego. Z drugiej strony... Nie wiem czy można wybaczyć jej postępowanie
Najbardziej zastanawia, jakim cudem Rory jest takim miłym człowiekiem.
Skomentuje oba odcinki później, mam nadzieję, że uda mi się dzisiaj zebrać myśli wieczorem
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Senszen dnia Pią 15:47, 21 Mar 2025, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|