Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Śladem pewnej podkowy. Praca zbiorowa.
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna -> Nasz ogród / Wypożyczalnia pomysłów
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Senszen
Moderator artystyczny



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6767
Przeczytał: 10 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 23:03, 22 Kwi 2017    Temat postu: Śladem pewnej podkowy. Praca zbiorowa.

Poniższy tekst jest efektem pracy wielu osób. Jest jednak własnością autorek/autorów. Rozpowszechnianie, przetwarzanie i kopiowanie całości lub części poniższego tekstu bez zgody autorek/autorów jest niezgodne z prawem. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 04.02.1994 r. Dz.U. Nr 24, poz. 83).


Śladem pewnej podkowy.
Praca zbiorowa.


Rozdział I

RUSTY


Słonce zachodzi majestatycznie nad horyzontem, krwawą łuną ścieląc się na trawiastych płaszczyznach. Taki widok jest jak kostka cukru dla nieustraszonego konia, bohatera wielu bitew, uczestnika ciężkich pochodów czy cichych podchodów.

Do niedawna to ja mogłem być takim bohaterem. Koniem legendą, którego sława powiewa niczym jasny ogon smukłej klaczki. Tak, ja. Redensign… znany teraz jako „Rusty”. Od tej chwili spisywać będę swoje przemyślenia.
To oburzające. Rozumiem, że barwa mojej sierści bywa nieco pospolita. Brąz to brąz. Na słońcu każdy rudzieje… ale żeby to od razu wypominać? Porządnemu koniu? Koniowi?

Ale od początku.

Od maleńkości chowany byłem w tej szczególnej, upajającej atmosferze żelaznej dyscypliny armii. Obrok i woda o określonych godzinach – do tej pory, kiedy zaczyna burczeć mi trzewiach, wiem, ze zbliża się godzina dwunasta. Od zawsze przyuczany byłem do karności. Chowany byłem bez pretensji do elegancji. Moje siodło, Twoje siodło – to jedno siodło. A tutaj Cochise nagle się chwali tymi ślicznymi srebrnymi ćwikami w tym swoim narzędziu tortury… ale do rzeczy. Moje życie, tak jak każdy porządny koń, opierało się na czterech nogach. Znaczy się filarach. Ład, porządek, armia i obrok. Przedzielili mi młodego, ambitnego młokosa do opieki… sporo się musiałem namęczyć, żeby go nauczyć właściwego traktowania takiego boskiego stworzenia jak ja. I w momencie, kiedy już myślałem, ze ten dwunogi źrebak z grzywą płożącą mu się pod nosem (całkowicie wbrew regulaminowi! Mnie to ogon przycinali, bezwstydni hipokryci) zaczyna coś łapać… Wtedy ten młokos wziął i zachował się jak pierwszy lepszy niecierpliwy źrebak, rzucający się na stóg zepsutego siana. Niby coś śmierdzi – ale… no, pozostaje tylko westchnąć.

I tak zostałem sam. Na chwilę.

I wtedy – nie uwierzycie. Te wszystkie dwunogie, tępe istoty uznały, ze armia mnie nie potrzebuje. MNIE! Fundamentu całej tej organizacji!

Oj, jasno widać, ze ten stóg siana już dawno był zepsuty.

Pewnie ciekawi jesteście, jak to się skończyło? Otóż – to się nie skończyło. Rozumiem, koń ma cztery nogi i też się może potknąć (swoja drogą, ludzie, jako dwunogi muszą się wywracać jak nowonarodzony źrebak. Nic dziwnego, ze nas potrzebują.) ale pomyłka jaka zaszła kilka tygodni temu była równie wielka jak apetyt Chuba.

I teraz dochodzę do ważnego zapętlenia w wodzach swojego życia.
Mieszkam teraz w całkiem przyjemnej stajni. Za towarzyszy mam Chuba – miłego, bezpośredniego towarzysza; Bucka – godnego swojego miana dumnego wałacha i Cochise’a – próżny i lekkomyślny… ale zabawny.
I opiekuję się… zmuszony zostałem ponikąd… do opieki nad jednym takim, który w swej inwencji nazwał mnie „Rusty” No, ale jego ktoś pokarał wołając na niego „Candy”, więc chyba nie jest jeszcze tak źle.

I rozdarty teraz jestem niczym wysłużona derka. Z jednej strony – lekkomyślny to chłopak. To lekkoduch, który daje się łatwo sprowokować. Zero dumy zawodowego żołnierza. Zero wykształcenia. Zero dyscypliny. Zero… no, w sumie to nieco tej dyscypliny wewnętrznej chyba ma. I wydaje się być pojętnym uczniem... szybko pojmuje komunikaty… no i potrafi jeździć. Nie spada z konia, nawet mimo usilnych wysiłków samego konia. Sprawdziłem to dokładnie.

Wiecie, co jest zabawne? Nawet się nie obraził, tylko śmiał się głośniej.
I co najważniejsze, poczucie humoru ma, ale nie ma zbyt mocno wpojonego tego absurdalnego przekonania, ze jest moim, Rusty’ego, właścicielem.

Kiedy jest mi zimno przynosi mi dodatkową derkę… rozmawia ze mną… Przyjemne urozmaicenie długich podróży, to musze przyznać. Ten młokos ze szczotką pod nosem nie był tak rozmowny. Tylko wydawał mi komendy: „Jedź”, „zatrzymaj się”, „w bok”. Tak jakbym sam nie widział, gdzie ja jadę. Wyobrażacie to sobie? Candy mniej się kłóci. Kiedy idę bokiem ścieżki to mnie usilnie nie spycha na środek. Kiedy chce ominąć przeszkodę, to pozwala mi ją ominąć a nie zmusza mnie do skakania jak pospolitą kozę. No i nie krzyczy na mnie po francusku, to duży plus. Pewnie nie zna tego języka… w sumie ja tez nie…

Co jeszcze. Muszę się zastanowić.

Zawsze ma dla mnie jakieś miłe słowo. Albo kostkę cukru. Albo i dwie. Ależ one są pyszne. Łakomstwo nie przystoi zawodowemu żołnierzowi, jakim wciąż się czuję… ależ cukier jest pyszny… rozmarzyłem się.

W sumie, tak jak się zastanowić – to nie trafiłem wcale tak najgorzej. I chyba muszę już kończyć. Idzie Candy. Nie ma na głowie kapelusza, wiec pewnie przyszedł mnie wyczesać przed snem i trochę porozmawiać. Oczywiście, cała ta rozmowa to zbędny element. Podobnie jak to czułe poklepywanie po szyi. Wystarczyłoby, gdyby mnie po prostu porządnie wyszczotkował… no może do tego podrapał za uchem… ewentualnie poklepał przyjaźnie. Czyli wracamy do punktu wyjścia. Przyznaję, to przyjemne, nawet bardzo. Czuję się prawie tak, jakbym miał no, nie wiem. Przyjaciela?

Tak to wygląda, tak trwamy: Koń i jego człowiek. Brzmi dziwnie znajomo – może to gdzieś wyłuskałem z tych książek, które znajduje poupychane między deskami swojego boksu? Zaczytane kompletnie, ślady kopyt znaczą wysłużone strony i…

Muszę kończyć. Czuję cukier.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Senszen dnia Wto 14:12, 25 Kwi 2017, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8932
Przeczytał: 5 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 8:49, 25 Kwi 2017    Temat postu:

Rozdział II

CHUB (Mój kumpel i ja, czyli zwierzenia Chuba)

Spotkanie pierwsze.

„Zawsze myślałem, że będę wiódł spokojne życie u jego boku. I tak nieźle trafiłem. (…). Chyba nie wytrzymałbym długo z hałaśliwym kompanem, jakim jest mały Joe.” *) Pomyśleliście, że to słowa Sporta? I mieliście rację. Ja również nieźle trafiłem, choć niewiele brakowało, a mój los potoczyłby się zupełnie inaczej. Nazywam się Chub i jestem najspokojniejszym, najpokorniejszym koniem pod słońcem, i podpisuję się czterema kopytkami pod słowami mojego uczonego kolegi. Sport bowiem jest najbardziej obytym i oczytanym koniem z całej naszej czwórki. Cochise najmłodszy z nas jest strasznym lekkoduchem, którego trzymają się głupie żarty. Końskie zaloty to jego specjalność. Ot, taki pasikonik z niego. Z kolei Buck to poważny, dostojny, pięknie się prezentujący… wałach. Ma, co prawda najpiękniejszą uprząż, siodło z najlepszej skóry i kocyk utkany przez zręczne dłonie indiańskich kobiet, lecz cóż z tego… wałach to wałach. Młodych koni nie zrozumie.
Mój pan, Hoss Cartwright człowiek gołębiego serca jest potężnym, silnym i ciężkim mężczyzną - wiem coś o tym, bo już od pewnego czasu kręgosłup daje mi się we znaki. Dłonie ma wielkie jak dwa bochny chleba, a jednocześnie te zdawałoby się ogromne ręce są niezwykle delikatne. To one są moim pierwszym wspomnieniem. Gdy przyszedłem na świat w ciepłej i przyjaznej stajni, w Ponderosie, i gdy wreszcie z trudem stanąłem na cztery wątłe nogi zakończone równie wątłymi kopytkami to właśnie Hoss zaopiekował się mną. Moja mama wspaniała klacz rasy Quarter Horse padła wydawszy mnie na świat. Ojca nie znałem. Może gdzieś tam w świecie biega sobie z wiatrem w zawody. Wciąż jeszcze pamiętam, jaki byłem przerażony i zupełnie sam. Mój pan przemawiał do mnie czule, poił ciepłym mlekiem, wycierał do sucha słomą. I tak rosłem sobie pod czułą opieką mojego pana... ach, aż łza kręci się mi w oku.
Z Hossem znamy się jak łyse konie. Mamy takie same poczucie humoru i ogromny apetyt. Podobnie, jak ja mój pan mógłby jeść i jeść. Nic w tym dziwnego owies jest przecież taki smaczny, a tak jemu, jak i mnie potrzebna jest siła. I wbrew temu, co mówi Sport nie ma to nic wspólnego z obżarstwem.
Sport… to dobry przyjaciel, choć ja zupełnie go nie rozumiem. Dziwny z niego koń. Jak na mój gust zbyt dumny. Poezję czyta, a do klaczek zabiera się niczym jego Adam do panienki Emily. Niby taki inteligentny, taki oczytany, a jak przyjdzie, co, do czego, to zachowuje się, jak skończony wałach. No, choćby ostatnio. Naćpał się jakiegoś zielska, miał hallocyncje, czy jakoś tak i do tego obraził tę wyniosłą Rose. Ona też jakaś dziwna, nie to, co moja Margherita. W sekrecie powiem wam, że postanowiłem oświadczyć się jej i nie czekać tak długo, jak Sport. Znajdzie się jakiś ognisty ogier i sprzątnie mi ją sprzed nosa. Trzeba kuć podkowy póki gorące. Powracając do Sporta, to czasem mnie drażni. Wciąż powtarza, że jego pan jest najmądrzejszy. A skoro tak, to on Sport również. Wkurza mnie wówczas tak, że chętnie kopnąłbym go w ten jego zgrabny zad. Bowiem zad ma Sport, niestety, zgrabny. Tak samo zgrabny, jak zad jego pana. Wszystkie klaczki, to znaczy wszystkie panienki oglądają się za nim. A Adam wciąż taki niezdecydowany. Przebiera, wybiera i jak tak dalej pójdzie zostanie starym kawalerem. Sport jest taki sam. On i jego pan to jedna wielka tajemnica. Dobrali się jak w korcu maku! Ale nie o nich chciałem wam przecież opowiedzieć. Martwię się moim panem. Hoss to taki dobry człowiek. Wszystkim pomaga, jest oddany rodzinie, ale brakuje mu szczęścia… szczęścia w miłości. Ostatnio wpadła mu w oko Mary Larkin. Zwiewna, drobniutka i śliczna niczym laleczka z chińskiej porcelany. Panienka Mary. Nawet nie wyobrażacie sobie, co się działo z moim panem, gdy pierwszy raz ją zobaczył. Było to w niedzielne przedpołudnie tuż po nabożeństwie. Hoss na jej widok stanął jak wryty. Mowę mu wprost odjęło. Prawdę mówiąc to nie miało mu, czego odjąć, gdyż mój pan za bardzo wymowny to nie jest. W każdym razie od tego czasu biedny Hoss snuje się po ranczo, jak cień. Schudł biedaczek, posmutniał i zaczął mówić sam do siebie. Kiedyś mógł zjeść na raz cztery pieczone kurczaki. Teraz zaledwie trzy, a jaką przy tym robi zbolałą minę. Cierpi mój pan i to okrutnie. Próbowałem go pocieszyć. Nic to nie dało. Próbowałem odwrócić jego uwagę udając chorego. Rozszyfrował mnie. Wreszcie zrzuciłem go, delikatnie rzecz jasna, wprost do stawu. Nie powiedział ani słowa, nie zaśmiał się, nie krzyczał, tylko wygramolił się na brzeg, cały w moczarce kanadyjskiej ze wzrokiem, w którym czaił się miłosny obłęd. Mokry kapelusz wcisnął na głowę i wsiadł na mnie taki ociekający wodą i nieszczęściem. Zrobiło mi się głupio, zwłaszcza, że po tym moim dowcipie to ja złapałem katar, a nie on. Mój pan oczywiście zaopiekował się mną. Całą noc spędził w moim boksie. Łypałem na niego okiem i było mi go żal. U koni wszystko jest prostsze, jak się kochają to się kochają. Niczego nie komplikują. No, chyba, że ma się do czynienia ze Sportem, ale on to wyjątkowy okaz. Tak, ludzkie zakochanie to straszna choroba. Ciekawe, czy zakaźna? Wolę się jednak o tym nie przekonywać. Margherita jest mi przychylna i to tylko kwestia czasu, gdy będziemy po słowie. Tak właśnie mogłoby być z moim panem i panienką Mary. Gdyby tylko zechciała spojrzeć na niego łaskawszym okiem, Hoss oszalałby ze szczęścia. On po prostu potrzebuje kogoś, kim mógłby opiekować się, karmić najlepszym owsem, boki nacierać wiechciem słomy, wreszcie wyprowadzać na zielone pastwiska. Tak mojemu panu brakuje kobiety i ja zrobię wszystko, żeby ją zdobył. Jakiem Chub dokonam tego, nawet gdybym musiał na klęczkach błagać o pomoc tego zadufanego w sobie Sporta i Cochise’a o zwichrowanej psychice. Hossowi, jak nikomu innemu należy się odrobina miłości i to właśnie z panienką Mary. Nie spocznę póki nie zarżę na ich ślubie. Tymczasem muszę coś zjeść. Źle mi się myśli z pustym żołądkiem. Miarka owsa, może dwie i od razu w głowie jaśniej jest.




PS Ten wyżej to nie ja. To Sport. Może i nie jestem taki mądry jak on, ale rysować potrafię i to lewym kopytkiem.

*) z opowiadania koleżanki Agi, która kiedyś zainspirowała mnie do napisania przygód konika Hossa Wesoly


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Wto 9:10, 25 Kwi 2017, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8932
Przeczytał: 5 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 9:08, 25 Kwi 2017    Temat postu:

Rozdział III

CHUB (Mój kumpel i ja, czyli zwierzenia Chuba)

Spotkanie drugie

Witajcie. To znowu ja. Chub. Najbardziej znerwicowany koń w całej Ponderosie, Nevadzie, a nawet Ameryce. A jeśli jest coś jeszcze poza tym pięknym krajem, to również i tam. Jak nic przyjdzie mi skończyć w końskim raju. Serce mi stanie, to w kopytkach również i zejdę z tego świata w kwiecie wieku. Ale po kolei. Ostatnio, gdy się widzieliśmy obiecałem wam, że nie spocznę zanim nie zarżę na ślubie mojego pana. Cóż, muszę was rozczarować. Póki, co nic z tego nie wyszło, a sprawa okazała się trudniejsza niż początkowo przypuszczałem. Jak już wiecie mój pan zapadł na ciężką niemoc spowodowaną przez uroczą Mary Larkin. Niemoc ta nie ma nic wspólnego z prawdziwą chorobą. To raczej rodzaj spętania umysłowego, czy jakoś tak. Sport na pewno lepiej wytłumaczyłby to. Jest przecież najmądrzejszy z całej naszej czwórki. To bardzo inteligentny, oczytany i obyty ogier. A tak niewiele brakowało, żeby skończył jak Buck. Tylko dzięki poświęceniu jego pana Sport zachował, co miał zachować. Podobno pan Adam powiedział, że nie będzie jeździł na koniu, któremu… to znaczy, z którego chciano zrobić kalekę i tak Sport ocalił swoje największe atuty, które już wyżej wymieniłem. Dobrze się stało, bo gdyby miał być taki, jak Buck to własnym kopytem przyszłoby mi się zatłuc. Trochę zazdroszczę Sportowi tej jego mądrości, którą jak twierdzi ma po swoim panu. Kto, z kim przestaje takim się staje, a ja przestaję z najlepszym - zwykł mówić z dumnie uniesionym łbem i powiewającą grzywą. Lubię Sporta, ale wkurza mnie tym gadaniem. Mój pan też jest fajny i do tego taki przystojny, nie wiem czy nie przystojniejszy od pana Adama. Co prawda Margherita, moja miłość (tak, tak pozwoliła mi na małe podgryzienie jej smukłego karczka, próbowałem też pocałować ją tak jak to robią ludzie, ale powiedziała, że to obrzydliwe) twierdzi, że za Adamem oglądają się wszystkie niewiasty. I dodała, że gdyby to ona miała wybierać to wolałaby jego niż Hossa czy Małego Joe. Powiedziała też, że tak twierdzą wszystkie klaczki i te na czterech i te na dwóch nogach. Jak myślicie, czy już powinienem czuć się zagrożony? Ale ja tu o sobie a mój pan prawdziwie cierpi. Zmizerniał biedak. Spodnie na nim wiszą jak nie przymierzając stara derka na chudej równie starej chabecinie. Je niewiele, ot czasem skubnie sobie dwa może trzy krwiste steki i to wszystko… Mój drogi Hoss często wzdycha i tak sobie myślę, czy aby to nie zaraza piersiowa.*) Jeszcze i tego by brakowało. Widzicie, więc, że sprawa jest niezwykle poważna. Do tego wszystkiego pojawiła się konkurentka panienki Mary niejaka Bessie Sue Hightower olbrzymia, jak najlepsza krowa w stadzie Cartwrightów. Nawet oczy ma takie wielkie, jak ona, tyle tylko, że niebieskie. To, że lubi mojego pana to jasne. Ostatnio powiedziała mu, że jak nie zabierze jej na tańce to obedrze go ze skóry tępym nożem. Urocze, prawda? Hoss próbował wywinąć się z tego na różne sposoby. A to bólem zęba, a to trzeszczeniem i łamaniem w kościach. Nawet specjalnie natarł się własnoręcznie sporządzonym balsamem dla zwierząt myśląc, że zapach tego specyfiku ją przegoni. Nic bardziej błędnego. Była zachwycona, jego wonią i wcale się nie dziwię, bo i mnie odpowiadał ten aromat. Wreszcie zdesperowany Hoss postanowił poradzić się Waltera. Walter to wszystkowiedzący pies, który uwielbia, gdy gra mu się do snu na suzafonie i to wyłącznie niskie dźwięki. Twierdzi, że wtedy lepiej mu się śpi. Walter po wysłuchaniu mojego pana oraz po dogłębnej analizie skrętu własnej sierści doszedł do wniosku, że uczestnictwo mojego pana w sobotniej zabawie jest nieuniknione. W przeciwnym razie cała sprawa może mieć tragiczne zakończenie niczym w dramatach pana Szekspira. I tu Walter mnie zaskoczył, bo o ile Sport zna się na tych tragicznych kawałkach, bądź, co bądź wraz z panem Adamem łyka je jak młody pelikan rybki, to już w przypadku Waltera powołanie się na pana Szekspira wywołało u mnie nieomal dychawicę świszczącą. Koniec końców stanęło na tym, że Hoss postanowił pójść na tańce z Betty Sue i ostatecznie zapomnieć o Mary. Wszyscy byli głęboko poruszeni, nawet Buck ze zdziwieniem kręcił łbem, bowiem nie mógł zrozumieć, jak mój pan mógł zamienić taką piękną, zwiewną klaczkę, na… ale pozwólcie, że pominę milczeniem określenie, jakiego użył Buck gdyż jestem dobrze wychowanym koniem. Sport zawsze powtarza nam, młodym ogierom, że wymów jest równie ważny, co wygląd i maniery. I ma rację, choć w moim przypadku różnie z tym bywa. Czasem niczym mój pan Hoss zawstydzę się głęboko i tylko kopytkiem pogrzebię w ziemi, albo z emocji w miejscu potruchtam, a czasem sam nie wiem skąd poczuję taki zew prerii, że wtedy… no, cóż Margherita powiedziała, że bywam szalony. Teraz jednak nie mogę pozwolić sobie na najmniejszą chwilę szaleństwa. Moje myśli wciąż zaprząta Hoss. Doprawdy nie wiem, co mam zrobić, żeby go ocalić. Słyszałem jak pan Adam pytał Małego Joe czy chce mieć taką bratową jak ta Betty Sue. W odpowiedzi Joe tylko się wzdrygnął, a my to znaczy Buck, Sport, Cochise i ja zarżeliśmy z dezaprobatą i zapewniam, że włożyliśmy w to całe nasze serca. A jeśli już mowa o sercach to wyobraźcie sobie, że Sport twierdzi, że zachowuję się jak rozhisteryzowany wałach i więcej niż pewne, że zapadnę na żołnierskie serce. Dobre sobie. Tak, jakbym już nie był najbardziej znerwicowanym koniem w bliższych i dalszych okolicach Ponderosy.
Tymczasem nadeszła sobota. Adam, Sport, Hoss i ja oraz pasikonik Cochise z Małym Joe na grzbiecie pojechaliśmy na tańce, które zorganizowano w reprezentacyjnej sali magistratu Virginia City. Żeby była jasność to my, kwiat ogierów, nie tańczyliśmy, choć gdybym mógł chętnie towarzyszyłbym mojemu panu. Hoss bardzo źle wyglądał, a po częstotliwości wzdychań doszedłem do wniosku, że mógł faktycznie dostać tej zarazy piersiowej. Sport i Cochise też to zauważyli i tym bardziej mój niepokój przybrał na sile. Kiedy tylko z kolegami znaleźliśmy się w stajni od razu postanowiliśmy wymknąć się cichcem i mieć na oku Hossa oraz jego braci. Już zastanawiałem się jak to zrobimy, gdy Sport szturchnął mnie łbem i powiedział żebym się nie martwił, bo on zna tajne przejście na tyły sali, w której odbywała się zabawa. Zapytałem skąd może to wiedzieć? A on mi na to, że jego pan nie raz i nie dwa chadzał tam z miłymi pannami, bowiem tańce są niezwykle męczącym zajęciem i żeby nie zatchnąć się należy często odpoczywać, najlepiej w ustronnym miejscu pod szumiącymi drzewami i ugwieżdżonym niebem. Co racja to racja. Nie tracąc, więc czasu Cochise i ja cichutko, na przednich krawędziach podków skradaliśmy się za Sportem. Niezauważeni przez nikogo dotarliśmy na tyły sali balowej. Przez uchylone okna umieszczone nieomal pod samym dachem docierały do nas dźwięki skocznej muzyki i głosy rozbawionych ludzi. Wszystko ładnie, pięknie – powiedziałem do moich przyjaciół - ale jak tam zajrzymy? Na to Cochise nic nie mówiąc błysnął tylko okiem i zawadiacko zarzuciwszy grzywą, jak prawdziwy pasikonik lekko odbił się od ziemi i przednimi kopytkami wsparł się o ścianę. Teraz mógł już bez problemu obserwować wnętrze sali. Muzyka nadal pięknie grała, a Cochise z łbem w oknie – nie uwierzycie – wystukiwał rytm tylnymi kopytkami wdzięcznie przy tym nimi drobiąc. Zniecierpliwiony zarżałem cicho. Żadnej reakcji. Wreszcie szturchnąłem pasikonika w zad. Spojrzał na mnie wzrokiem obrażonej łani i zasyczał: czego? Zabrakło mi słów i gdyby nie trzeźwość umysłu Sporta Cochise miałby się z pyszna. Nawiasem mówiąc nie wiem, skąd ten Sport bierze tyle cierpliwości. Zdaje się, że i to też ma po swoim panu. Głosem niezwykle spokojnym i dostojnym spytał naszego młodszego kolegę, co też ciekawego ujrzał. Cochise z kpiną w oczach kąśliwie zauważył, że skoro patrzy na nas to nie może obserwować bawiących się ludzi. Wściekły do granic możliwości zmełłem w pysku paskudne przekleństwo i z całą słodyczą, na jaką było mnie stać poprosiłem smarkacza, żeby zdał nam wreszcie relację. No i zrobił to. Bredził coś o śmigającej zielonej kurteczce i burzy niesfornych brązowych loków żyjących własnym życiem na głowie jego pana. Ani słowa o Hossie. Miałem dość. Wziąłem porządny rozbieg i niczym koń z hiszpańskiej szkoły jazdy zrobiłem wzorcową wręcz pesadę, a następnie przednimi kopytami wylądowałem na ścianie tuż obok Cochise’a. W tej właśnie chwili orkiestra przestała grać i zarządzono przerwę. Bawiący się do tej pory ludzie przeszli na drugą stronę sali, gdzie ustawione były stoły z przeróżnymi smakołykami. Nagle usłyszałem dziwny trzask. Ściana, o którą byliśmy wsparci zaczęła dziwnie drżeć i w następnej sekundzie, runęła z wielkim hukiem. Tak zaskoczonych ludzkich twarzy jak długo żyję nie widziałem. Potem już nie bardzo wiedziałem, co się dzieje. Jedynie gdzieś z oddali usłyszałem głos mojego pana: spokojnie koniku, spokojnie, wszystko będzie dobrze.
Jak przez mgłę pamiętam drogę do Ponderosy, jak również pierwsze godziny po powrocie z zabawy. Byłem w głębokim szoku. Bałem się wejść do stajni, a gdy już się w niej znalazłem to nie chciałem wejść do boksu. Mój pan nie był w stanie mnie uspokoić. Dopiero, gdy Sport podsunął mi dyskretnie jakieś zielsko o bardzo dziwnym smaku poczułem się lepiej, rzec można zacząłem unosić się ponad klepiskiem stajni. Muzyka otaczała mnie zewsząd. Poczułem się naprawdę świetnie wręcz błogo. A gdy nagle przed moimi oczyma pojawiła się uskrzydlona Margherita posyłająca mi zalotne spojrzenia i poruszająca do taktu kastanietami byłem w siódmym niebie. I sam już nie wiem, co było jawą, a co snem.



PS Gdy nieco doszedłem do siebie narysowałem Margheritę. Bez kastanietów. Nijak do niej nie pasowały. A tak przy okazji, widzieliście kiedyś konia z kastanietami?

*) Zaraza piersiowa koni zwana również piersiówką występuje tylko u koni. Jest to choroba, której objawy są podobne do zapalenie płuc u ludzi.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Wto 9:32, 25 Kwi 2017, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Senszen
Moderator artystyczny



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6767
Przeczytał: 10 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 12:15, 25 Kwi 2017    Temat postu:

Och, z jaką przyjemnością czyta się wszystkie przemyślenia Chuba :D Ta lotność myśli, ten wygimnastykowany język i barwne przenośnie :D Chwyta za serce, aż ma się ochotę uścisnąć to zwinne kopytko :D Skomentuję nieco obszerniej później, by pospiesznym komentowaniem nie uchybić nikomu :D



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Senszen dnia Wto 12:20, 25 Kwi 2017, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8932
Przeczytał: 5 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 13:49, 25 Kwi 2017    Temat postu:

Chub dziękuje i jest nieco zawstydzony. Rolling Eyes Rusty też ma ciekawe przemyślenia. To niezwykły konik. Prawdziwy wiarus Wink W wolnej chwili wypowiem się szerzej na jego temat. Chub też coś od siebie doda. :D

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Senszen
Moderator artystyczny



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6767
Przeczytał: 10 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 20:27, 25 Kwi 2017    Temat postu:

Ach, przeczytałam raz jeszcze przemyślenia Chuba :D Czyta się naprawdę wspaniale. Lektura to lekka, ale nie pusta. Do tego te parabole słowne i metafory konne :D I takie trafne obserwacje :D
Cytat:
Nazywam się Chub i jestem najspokojniejszym, najpokorniejszym koniem pod słońcem, i podpisuję się czterema kopytkami pod słowami mojego uczonego kolegi. Sport bowiem jest najbardziej obytym i oczytanym koniem z całej naszej czwórki. Cochise najmłodszy z nas jest strasznym lekkoduchem, którego trzymają się głupie żarty. Końskie zaloty to jego specjalność. Ot, taki pasikonik z niego. Z kolei Buck to poważny, dostojny, pięknie się prezentujący… wałach.

nic dodać, nic ująć Wesoly Wiemy już, z kim mamy do czynienia :D
Cytat:
lecz cóż z tego… wałach to wałach. Młodych koni nie zrozumie.

Nie da się ukryć. Wałach ma zupełnie inny punkt widzenia Rolling Eyes
Cytat:
Mój pan przemawiał do mnie czule, poił ciepłym mlekiem, wycierał do sucha słomą. I tak rosłem sobie pod czułą opieką mojego pana... ach, aż łza kręci się mi w oku.

Ta więź między koniem a jego panem… to znaczy między koniem a jego człowiekiem Wesoly
Cytat:
Powracając do Sporta, to czasem mnie drażni. Wciąż powtarza, że jego pan jest najmądrzejszy. A skoro tak, to on Sport również. Wkurza mnie wówczas tak, że chętnie kopnąłbym go w ten jego zgrabny zad. Bowiem zad ma Sport, niestety, zgrabny.

Niekiedy prawda jest bolesna, ale nie sposób przed nią uciec…
Cytat:
Mowę mu wprost odjęło. Prawdę mówiąc to nie miało mu, czego odjąć, gdyż mój pan za bardzo wymowny to nie jest.

Widać spektakularne oniemienie to nie było, ale wierny koń zauważył Mruga
Cytat:
On po prostu potrzebuje kogoś, kim mógłby opiekować się, karmić najlepszym owsem, boki nacierać wiechciem słomy, wreszcie wyprowadzać na zielone pastwiska.

O to, to :D Tak się traktować powinno damy :D
Cytat:
Najbardziej znerwicowany koń w całej Ponderosie, Nevadzie, a nawet Ameryce. A jeśli jest coś jeszcze poza tym pięknym krajem, to również i tam. Jak nic przyjdzie mi skończyć w końskim raju. Serce mi stanie, to w kopytkach również i zejdę z tego świata w kwiecie wieku.

Biedak :sad:
Cytat:
Tylko dzięki poświęceniu jego pana Sport zachował, co miał zachować. Podobno pan Adam powiedział, że nie będzie jeździł na koniu, któremu… to znaczy, z którego chciano zrobić kalekę i tak Sport ocalił swoje największe atuty, które już wyżej wymieniłem.

Co prawda myślałam, ze największym atutem Sporta jest jego zad… ale ja coś ostatnio ciężko myślę :blush:
Cytat:
I dodała, że gdyby to ona miała wybierać to wolałaby jego niż Hossa czy Małego Joe. Powiedziała też, że tak twierdzą wszystkie klaczki i te na czterech i te na dwóch nogach.

Wyjątkowo zgodne towarzystwo Laughing
Cytat:
gdy Sport szturchnął mnie łbem i powiedział żebym się nie martwił, bo on zna tajne przejście na tyły sali, w której odbywała się zabawa. Zapytałem skąd może to wiedzieć? A on mi na to, że jego pan nie raz i nie dwa chadzał tam z miłymi pannami,

Że Adam znał… ale Sport? Chyba wyssał tą mądrość przez ten… osmozę.
Cytat:
A gdy nagle przed moimi oczyma pojawiła się uskrzydlona Margherita posyłająca mi zalotne spojrzenia i poruszająca do taktu kastanietami byłem w siódmym niebie. I sam już nie wiem, co było jawą, a co snem.

Pierwszorzędne to ziele. Mam tylko nadzieję, ze bez skutków ubocznych Mruga


Czekam na ciąg dalszy przemyśleń Chuba :D
Ciekawa jestem czy przemyślenia Chuba i Rusty'ego zaczną się jakoś zazębiać?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8932
Przeczytał: 5 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 22:15, 25 Kwi 2017    Temat postu:

Zgodnie z obietnicą moich parę uwag o Rusty'm

Cytat:
Do niedawna to ja mogłem być takim bohaterem. Koniem legendą, którego sława powiewa niczym jasny ogon smukłej klaczki. Tak, ja. Redensign… znany teraz jako „Rusty”.

Prawdziwie wspaniałe, nieomal królewskie imię. Redensign – to brzmi dumnie.
Cytat:
Od maleńkości chowany byłem w tej szczególnej, upajającej atmosferze żelaznej dyscypliny armii. Obrok i woda o określonych godzinach – do tej pory, kiedy zaczyna burczeć mi trzewiach, wiem, ze zbliża się godzina dwunasta. Od zawsze przyuczany byłem do karności.

Żołnierski koń… z tego wynika, że przyszedł na świat w armii. To znaczyłoby, że brak mu ciepła rodzinnej stajni.

Cytat:
Ład, porządek, armia i obrok. Przedzielili mi młodego, ambitnego młokosa do opieki… sporo się musiałem namęczyć, żeby go nauczyć właściwego traktowania takiego boskiego stworzenia jak ja.

Młody, ambitny, dwunożny , ale trafił się Rusty’emu egzemplarz.

Cytat:
I wtedy – nie uwierzycie. Te wszystkie dwunogie, tępe istoty uznały, ze armia mnie nie potrzebuje. MNIE! Fundamentu całej tej organizacji!


To oburzające! Ależ niesprawiedliwość! Jak można było tak potraktować prawdziwego żołnierza. Doprawdy dwunogie egzemplarze w ogóle nie są w stanie, zrozumieć co czuje taki wspaniały koń jak Rasty.

Cytat:
I opiekuję się… zmuszony zostałem ponikąd… do opieki nad jednym takim, który w swej inwencji nazwał mnie „Rusty” No, ale jego ktoś pokarał wołając na niego „Candy”, więc chyba nie jest jeszcze tak źle.

Jak widać Rusty jednak odnalazł się w nowej rzeczywistości. Ma kim się opiekować.
Cytat:
I wydaje się być pojętnym uczniem... szybko pojmuje komunikaty… no i potrafi jeździć. Nie spada z konia, nawet mimo usilnych wysiłków samego konia. Sprawdziłem to dokładnie.

I zdaje się, że ten Candy przypadł mu do gustu.

Cytat:
Kiedy jest mi zimno przynosi mi dodatkową derkę… rozmawia ze mną… Przyjemne urozmaicenie długich podróży, to musze przyznać.

Coś mi się wydaje, że Rusty’emu będzie z Candy’m lepiej niż w tej jego armii.

Cytat:
Zawsze ma dla mnie jakieś miłe słowo. Albo kostkę cukru. Albo i dwie. Ależ one są pyszne. Łakomstwo nie przystoi zawodowemu żołnierzowi, jakim wciąż się czuję… ależ cukier jest pyszny… rozmarzyłem się.

Rusty przepadał. Candy wie, jak sobie zjednać takiego rumaka. A tak przy okazji zdaje się, że Rusty rozmarzenie pomylił z łakomstwem, a może łakomstwo z rozmarzeniem. Już sama nie wiem…

Cytat:
Tak to wygląda, tak trwamy: Koń i jego człowiek. Brzmi dziwnie znajomo – może to gdzieś wyłuskałem z tych książek, które znajduje poupychane między deskami swojego boksu? Zaczytane kompletnie, ślady kopyt znaczą wysłużone strony i…

A tu, jak nic wspomnienie Sporta się kłania. Ciekawe, jak by to było, gdyby te dwa koniki się spotkały…]
Rusty to szczególny konik, znający swoją wartość. Wie, co to karność, dyscyplina. Jestem pewna, że Candy będzie miał z nim dobrze.
To całkiem możliwe, że przemyślenia Rusty’ego i Chuba zazębią się. Ciekawe, co z tego wyjdzie? Chub podpowiada mi, że będzie ciekawie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Nie 17:31, 18 Lis 2018, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Senszen
Moderator artystyczny



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6767
Przeczytał: 10 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 22:29, 25 Kwi 2017    Temat postu:

Oj, jestem pewna, że spotkanie tych barwnych czworonożnych postaci będzie wyjątkowe :D
Rusty serdecznie dziękuje za uznanie dla jego osobowości :D
A jego imię musi brzmieć dumnie, bowiem Red ensign to bandera wywodząca się z XVII-wiecznej flagi angielskiej, używana początkowo przez okręty Royal Navy. Wesoly


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8932
Przeczytał: 5 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 23:11, 25 Kwi 2017    Temat postu:

I wszystko jasne. Rusty to wyjątkowy konik :D

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aga




Dołączył: 08 Maj 2017
Posty: 165
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 16:48, 02 Gru 2017    Temat postu:

Ubawiłyście mnie Koleżanki Hyhy Koniki -zdaję się- dobrały się idealnie z właścicielami....no może poza Chubem, któremu niedługo przyda się rehabilitacja ;-) kręgosłupa, a przynajmniej wymiana stawów kolanowych.... Wybaczam Chub'owi niezdrowe zainteresowanie zgrabnymi pośladkami Sporta....chociaż pewnie Sport popadnie w zachwyt. Rusty z kolei ma przedziwną wytrwałość w testowaniu umiejętności swego Pana. Na szczęście Candy wypadł celująco Fajnie, że konik docenia gesty troski Candy'ego jak derka czy dodatkowy cukier. Porównując oba koniki wydaje mi się, że Rusty jest bardziej impulsywny i narwany... a Chub ma usposobienie łagodne, ale z w/w fragmentów wygląda na to, że to jednak Chub to taka cicha woda.... ;-) Oba koniki mają za to bardzo dobrze rozwinięty zmysł obserwacji i wyciągają wnikliwe wnioski Razz

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Aga dnia Sob 16:52, 02 Gru 2017, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8932
Przeczytał: 5 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 10:35, 18 Lis 2018    Temat postu:

Rozdział IV

CHUB (Mój kumpel i ja, czyli zwierzenia Chuba)

Spotkanie trzecie


To znowu ja – Chub. Stało się. Rzuciła mnie! Moja piękna Margherita rzuciła mnie dla czarnego niczym heban, ogiera o imieniu Otello. Nic tylko roztrzaskać sobie łeb o żłób pełen owsa. Nie ma, co ukrywać, prawda jest taka, że jestem koniem na krawędzi załamania nerwowego. A wszystko to przez właściciela Sporta, Adama Cartwrighta. Są dni, gdy moje uczucia do dwukopytnych, z wyjątkiem ma się rozumieć Hossa, przybierają formę ambiwalentną. Jeszcze trochę, a ulegnę dezintegracji psychicznej.
Ale po kolei. Otóż, jak sobie przypominacie, mój pan zmuszony był w stanie wyższej konieczności zaprosić na tańce Bessie Sue Hightower, pannę o urodzie, jakby tu powiedzieć… niezwykle oryginalnej. Od razu śpieszę wyjaśnić, że mój pan nic do niej nie czuje, ale postanowił iść z nią na te tańce, aby nie zostać narażonym na obdarcie ze skóry tępym nożem. Swoją drogą, ci ludzie mają niezwykle oryginalne pomysły, nie to, co my konie. Jeśli się lubimy, to na zabój, jeśli nie, to strzelamy porządnego kopa z zada i sprawa załatwiona. Tak było z Cochisem. Wciąż jeszcze pamiętam, jak w naszej stajni pojawił się pewny siebie, arogancki, łaciaty szczeniak. Ledwo skończył trzy lata, a już uważał się za prawdziwego ogiera. Od pierwszego dnia się popisywał. Sport i ja nie zwracaliśmy uwagi na te jego wygłupy, ale gdy smarkacz wyżarł Buckowi cały obrok ze żłobu, złe w nas wstąpiło. Stanąłem przy drzwiach na czatach, a Sport spuścił młodemu łomot. Co prawda Buck prosił nas, żebyśmy dali spokój, ale to przecież wałach, a taki zawsze ma miękkie serce. W każdym razie Sport nie odpuścił. I nie myślcie sobie, że on jest taki chętny do bitki. W gruncie rzeczy to dobrze wychowany i dostojny ogier, ale na widok niesprawiedliwości, puszczają mu nerwy i podobnie, jak jego pan, wpada w szał, a wówczas drżyjcie wszystkie stada ludzi, koni i bydła rogatego razem wzięte, stąd aż do Teksasu. Nic, więc dziwnego, że Cochise nie miał z nim najmniejszych szans i szybko zrozumiał, że lepiej trzymać z nami sztamę. Co prawda na następny dzień lekko utykał, ale nie miał tego Sportowi za złe. Widać wszystko sobie w tym swoim końskim łbie poukładał, bo wieczorem przeprosił Bucka, odstępując mu część swojej kolacji, a nawet poczęstował nas jabłkami, które jak zwykle przyniósł mu Mały Joe. Dziś mogę powiedzieć, że nasza czwórka tworzy najbardziej zgrany zespół. Żaden z nas nie fika, a jak trafi się, jakiś porywczy kolega, to Buck pręży się, wskazuje na Sporta i mówi: „Widzisz go? Uważaj, bo on ciebie nie lubi i zaraz skopie ci tyłek”. Zwykle to skutkuje. Szkoda, że nie w przypadku Otella, ale o tym później.
Powracając do sobotniej potańcówki, Hoss i ja udaliśmy się po Bessie Sue. Początkowo miałem zostać w stajni, bo mój pan zamierzał wziąć bryczkę, ale pannie Hightower zamarzyła się jazda wierzchem. No to pojechaliśmy. Do Virginia City dotarliśmy bez przeszkód. Hoss przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, za to Bessie Sue mówiła za nich dwoje. Jej koń, Piorun, jęknął cicho i wierzcie lub nie, westchnął, ciężko westchnął. Potem powiedział mi, że swojej pani ma po dziurki w nosie. Nie dość, że przez nią wysiada mu kręgosłup, to jeszcze musi wysłuchiwać hymnów pochwalnych na cześć mojego pana, tak jakby innych dwunożnych istot rodzaju męskiego nie było na tym świecie. Cóż pozostało mi przytaknąć znerwicowanemu przyjacielowi, zwłaszcza, że bliski był tkania*).
Powracając do meritum Hoss, Bessie Sue i ja znaleźliśmy się wreszcie na tańcach, przy czym ja stałem sobie w towarzystwie innych koni i jedynie przysłuchiwałem się skocznej muzyce dochodzącej z ogromnej sali należącej do straży ogniowej Virginia City. Od czasu do czasu przytupywałem to jednym, to drugim kopytkiem, spoglądając przy tym zalotnie na Margheritę, która z irytacją odwróciła się do mnie zadem i zaczęła grzebać przednim kopytem w ziemi. Był to widomy znak narastającego w niej zniecierpliwienia i złości. A jeszcze tak niedawno była zachwycona moim wyczuciem rytmu. Pamiętam, jak spoglądała na mnie spod lekko przymrużonych powiek. W księżycowej poświacie, jej długie rzęsy rzucały równie długi cień. Cichutko i z zadowoleniem parskała, a jej ogon… dość powiedzieć, że takiego cuda, jak długo żyję nie widziałem. I gdyby nie ten Otello…, ale o tym później.
Wróćmy do mojego pana i panny Hightower, która od początku miała wyraźnie, co do niego sprecyzowane plany i nie ukrywała tego. Jak na złość ktoś rozpuścił plotkę, że mój Hoss zamierza się jej oświadczyć i wszyscy na tańcach zaczęli ich traktować, jak parę narzeczonych. Och, gdybyście mogli zobaczyć mojego biednego pana. Ten delikatny olbrzym wyglądał, jakby szedł na ścięcie, za to Bessie Sue niczym jedna z dumnych Walkirii rzucała wokół zwycięskie spojrzenia. Zapytacie skąd to porównanie do córek Odyna? Otóż tak właśnie nazwał Bessie Sue rozmiłowany w mitologii nordyckiej, mój przyjaciel Sport. Nie przeczę, Sport jest niezwykle uczonym koniem, ale zgodzić się z nim nie mogę. Bessie Sue żadnej pięknej dziewicy-wojowniczki nie przypomina, tak samo, jak jej koń Piorun nie przypomina skrzydlatych rumaków ujeżdżanych przez owe boginie. Piorun nawet pioruna nie przypomina, bowiem jest to najbardziej wystraszony, zrezygnowany i apatyczny koń, o czym dobitnie świadczy jego ogon wciśnięty w zad i obwisłe niczym u osiołka uszy. Jak nic wpadł w depresję. Nie wiem, jak u ludzi, ale u nas, koni „ośle uszy” to sygnał, że dzieje się coś złego. Szkoda mi Pioruna, dlatego próbowałem z biedakiem życzliwie porozmawiać. Podobnie Sport, Buck, a nawet narwany Cochise, ale Piorun powiedział, że jemu już nic nie pomoże, chyba, że zmiana właścicielki, ale na to raczej się nie zanosiło. I tak nieborak cierpi za nieswoje winy, podobnie, jak mój pan, na którego panna Hightower zagięła parol. Gdy zaczęła głośno planować ich wspólne życie myślałem, że Hoss się rozpłacze. Za to jego bracia bawili się wyśmienicie. I o ile nie dziwię się reakcji Małego Joe i tego lekkoducha Cochise’a, który we wszystkim małpuje swojego pana, o tyle rozbawienie pana Adama bardzo mnie zaskoczyło. Kto, jak kto, ale pan Adam mógłby wykazać więcej zrozumienia dla niedoli brata. Dobrze, że już wkrótce jedziemy na spęd. To teraz najlepsze lekarstwo na nasze zmartwienia. Jak sobie pomyślę, że sprawcą naszych nieszczęść jest pan Adam, to aż mnie trzęsie. A tak niewiele brakowało, a znaleźlibyśmy się w raju. Margherita i ja, Hoss i panienka Mary. Wszystko szło po naszej myśli. Z Margheritą rozumieliśmy się w pół rżenia. Wieczorami stojąc nad jeziorem Tahoe skubaliśmy sobie trawkę i snuliśmy plany na przyszłość. Pewnie dziwicie się skąd Margherita i ja nad Tahoe? Otóż mój pan odważył się wreszcie i zaprosił panienkę Mary na piknik. Ach, co to było za wydarzenie. Hoss dwa razy wziął ją za rękę. Musiało to na niej zrobić piorunujące wrażenie, bo aż wsparła się na jego ramieniu. Mój dobry Hoss, pokraśniał z radości. Już, już miał zbliżyć usta do jej ust, gdy nagle zupełnie nieoczekiwanie pojawił się pan Adam w towarzystwie niejakiego Johna Kapplera z tym swoim zadufanym w sobie ogierem. No, i zaczęło się. Obie panienki nagle straciły zainteresowanie naszymi skromnymi osobami. Mary z życzliwością przyjmowała komplementy od tego Kapplera, który jak na mój gust za dużo i zbyt szeroko się uśmiechał prezentując swoje uzębienie. Też ma się, czym chwalić. My, konie mamy więcej zębów, a przecież nie wyszczerzamy ich przy każdej okazji. Swoją drogą, to aż się prosi, żeby ktoś zrobił mu przegląd tego, co ma w gębie. Może miejscowy kowal byłby do tego skłonny. A ten Otello też dobry. Mimo ostrzeżeń z mojej strony zaczął nadskakiwać Marghericie. Już miałem na niego ryknąć i przystąpić do ataku, ale Sport stanął pomiędzy nami i powiedział, żebym zachował spokój. Dobre sobie, jak miałem zachować spokój, gdy ten skończony łobuz w bezczelny sposób rwał damę mego serca, a ona, o zgrozo, na to pozwalała. Nie wytrzymałem. Odtrąciłem Sporta i dopadłem tego czarnego popaprańca. Bez żadnych wstępów, bez żadnego stawania dęba i machania kopytami dorwałem go i ugryzłem raz, i drugi, a potem… potem to już była prawdziwa jatka: kopanie, gryzienie i kwik. Koniec końców jakoś nas rozdzielili. Popapraniec nieźle oberwał. Dumnie spojrzałem na Margheritę. Niech wie, że jej facet jest samcem alfa. I wiecie, co się wtedy stało? Moja Margherita powiedziała, że nigdy nie zwiąże się z takim brutalem, jak ja i że jeśli nie mam do niej zaufania to o wspólnej przyszłości mogę sobie co najwyżej pomarzyć. I tak się rozstaliśmy. Popadłem w czarną rozpacz. Przez dwie doby nie wychodziłem ze stajni. Nie chciałem jeść, ani pić i gdyby nie Hoss nie wiem, co ze mną by się stało. Wkrótce dowiedziałem się, że Margherita jest po słowie z tym popaprańcem Otello. Chciałem pobiec nad urwisko i skoczyć na łeb, na szyję, ale moi przyjaciele nie pozwolili mi na to. Pilnowali mnie na zmianę i tłumaczyli, że tego kwiatu jest pół światu. Co prawda, to prawda, ale Margherita jest tylko jedna. Próbowałem ją odzyskać, tak, jak mój Hoss próbował odzyskać panienkę Mary. Nic z tego nie wyszło. Nie ma, co ukrywać, prawda jest taka, że jestem koniem na krawędzi załamania nerwowego. A wszystko to przez Adama Cartwrighta. Gdyby nie Sport już dawno bym się z nim policzył. Cóż przyjaźń zobowiązuje i kopyta muszę trzymać przy sobie. Do tego mam problemy z zasypianiem. Jak tylko zamknę oczy śni mi się leśna polana i Margherita. Chcę do niej biec, ale drogę zastępuje mi Otello i… budzę się. Jeszcze trochę, a tak jak Piorun zacznę tkać. No, ale muszę kończyć. Obowiązki wzywają. Jedziemy z kumplami na spęd. Jak wrócę to się odezwę.


To Otello Wsciekly Co one w nim widzą! No, po prostu koń by się uśmiał.Wsciekly


P.S. Od dwóch tygodni jestem na spędzie. Tyle się dzieje! Poznałem fajną klaczkę. Ma na imię Kaliko. O Marghericie niemal zapomniałem, tylko ten czarny popapraniec wciąż mnie prześladuje. Jak tylko wrócę do Ponderosy to skopię mu tyłek. Sport obiecał, że mi w tym pomoże. Wesoly

_____________________________________________________________
*) Tkanie u koni to odpowiednik choroby sierocej. Koń stoi na szeroko rozstawionych nogach i przestępując z nogi na nogę cały się buja.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Nie 17:32, 18 Lis 2018, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Senszen
Moderator artystyczny



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6767
Przeczytał: 10 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 12:39, 18 Lis 2018    Temat postu:

Biedny Chub Smutny aż prosi się o pogłaskanie, dodatkową głowę cukru i nowe podkowy. Oby tak nowa klaczka wiedziała, jakiego ogiera spotkała Wesoly
Ale przyznam, że nieco dziwne jest to zachowanie Adama...przydałoby się, by ktoś przedstawił sprawę z innej perspektywy. Końskiej oczywiście Wesoly


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Senszen
Moderator artystyczny



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6767
Przeczytał: 10 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 21:35, 18 Lis 2018    Temat postu:

ROZDZIAŁ V

RUSTY

Protokół wojskowy nie przewiduje, by oporządzanie konia trwało dłużej, niż jest to konieczne. Nie przewiduje też, by żołnierz rozmawiał z koniem, dawał mu cukier i traktował konia, jak swojego najlepszego przyjaciela.
Przeklęta armia.

Tak, słyszycie mnie dobrze. Ja, niegdyś dumny żołnierz armii Stanów Zjednoczonych, przykładam kopyto do serca i z pełnym przekonaniem mówię; przeklęta armia.

Wstyd mi teraz, kiedy myślę o tym, jaki dumny byłem z tego, że byłem koniem wojskowym. Chub i Buck mogliby mnie spokojnie wyśmiać i obrzucić zgniłą marchewką. Ale nie, zachowują się tak samo uprzejmie, jak zawsze. Myślę, że powinienem machnąć na to wszystko swoim nieobcinanym teraz ogonem i wyciągnąć do nich kopyto na zgodę.

Zapytacie pewnie, co takiego się stało. Przecież nie jestem już rozbrykanym źrebięciem, bym miał majtać się jak uzda na wietrze. A jednak… jak płochliwa klacz mam ochotę położyć po sobie uszy i spuścić łeb ze wstydu. Za armię. Za siebie.

To był piękny dzień. Wybraliśmy się razem z naszymi ludźmi na przejażdżkę – i ku mojej radości i ekscytacji, w pewnym momencie usłyszałem strzały. I to nie byle jakie - wojskowe strzelby. Te rozpoznam wszędzie. Z radości niemal ze swoich podków nie wyskoczyłem.
Nie było czasu. Konwój wojskowy ostrzeliwany przez rozbójników… Cartwrightowie, jak na prawdziwych patriotów przystało, rzucili się na pomoc. Wyforsowałem się na przód, rzuciłem przez kłąb kilka motywujących uwag w stronę Chuba i Bucka i skupiłem się na swoim zadaniu. W mgnieniu oka oceniłem siły armii, najsłabsze punkty. Nieco obawiałem się, jak zachowywać się będzie ten młokos na moim grzbiecie. W obliczu wroga każdy cywil może spanikować.

Ale nie, mój cywil zachowywał się… no, byłem z niego dumny. Nie tracił zimnej krwi, doskonale wiedział, gdzie ma być – prawie nie musiałem mu podpowiadać.

Udało nam się ochronić konwój i dotrzeć do obozu, nasze człowieki rzuciły się, by salwą odeprzeć napastników a ja stanąłem, czując jak krew żwawiej krąży mi w pęcinach. Chub i Buck niespokojnie obserwowali przebieg obrony, niespokojnie wodząc oczami za swoimi podopiecznymi. Chochise zdrętwiał, uszy stanęły mu dęba, podobnie jak grzywa. On na pewno nie nadawał się do wojska. Mnie natomiast emocje wciąż trzymały. Ach, ten zapach prochu, materiału wojskowych namiotów, wysłużonych siodeł i znoszonych butów. Byłem w domu!

Wstrząsnąłem grzywą, zarżałem. Z podniecenia latały mi chrapy, już nie wspominając o tych sensacjach – jak po zjedzeniu przepoconego siennika. Kątem oka zobaczyłem coś, co sprawiło, że poczułem się jeszcze lepiej. Dumnie wypiąłem pierś. Co zrobić. Wystarczy, że mignie mi zgrabna pęcina i jasna grzywa a już robi mi się gorąco pod łękiem.

- Wets, widzisz to samo co ja – usłyszałam ciche rżenie.
- To Stewe, na zgniły obrok, ile razy mam powtarzać – zarżał wściekle drugi głos… i zaczerwieniłem się zawstydzony. Pęciny pęcinami, ale żadna klaczka nie mogła mieć takiego brzmienia.
- Wets bardziej mi pasuje – zarżał śmiechem ten pierwszy. – Ale na gwiazdki i sztandary, widzisz to, co ja?
Uniosłem dumnie głowę. „Red Ensign zasłużył na swoje imię” – pomyślałem. O naiwności godna byle kucyka!
- Candy. Niech mnie podkowy biją. Candy – mruknął ten drugi.

I wtedy opadło mi wędzidło. Te dwa wiarusy wpatrywały się tak w człowieka. Co gorsze – w mojego człowieka.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8932
Przeczytał: 5 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 23:28, 18 Lis 2018    Temat postu:

Opowiadanie Ratsy'ego bardzo mi się spodobało. Prawdziwy z niego wiarus, choć ma jakąś pretensję do armii. Ciekawe jaką? A do tego to zainteresowanie Candy'm, też jest intrygujące. Mam nadzieję, że już wkrótce Rasty nam to wszystko wyjaśni. Czekam. Wesoly

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Senszen
Moderator artystyczny



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6767
Przeczytał: 10 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 0:00, 19 Lis 2018    Temat postu:

Rusty przeżywa pewien kryzys emocjonalny i poszukuje swojego miejsca na świecie Mruga

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna -> Nasz ogród / Wypożyczalnia pomysłów Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin